Lekcja przetrwania
W tym miejscu nowy dzień oznaczał kolejne problemy i hartowanie ludzkiego ducha. Jak nigdy wcześniej jego żołądek przemawiał do niego dźwiękami rozpaczy. Był gotowy na wszystko, byle zabić otępiający go ból. W plecaku pustki, a w głowie mętlik, toteż nie zastanawiał się z decyzją o dalszej wędrówce. Gdy wyszedł na zewnątrz ujrzał prawdziwe piękno tego świata. Blask słońca odsłonił przed nim skutki działania surowej matki natury.
Na twarzy poczuł chłód i jednocześnie pękającą skórę. Temperatura w tym miejscu była niesamowicie niska. Gdyby nie znalezione rękawiczki i ciepła kurtka, wiatr owiewający jego sylwetkę, zwaliłby go z wychłodzenia w jednej chwili na kolana. Brnął przez mroźną pustynię wzdłuż drogi wyznaczonej przez pozostawione wcześniej ślady, które nie przypominały ludzkich. Przez następne kilka kilometrów nie natrafiał na żadne oznaki życia. Jeśli ktoś kiedykolwiek tutaj żył, musiał postradać zmysły.
Spojrzał w dal. Za nieprzeniknioną zawiesiną śniegu mogło znajdować się wszystko. Powietrze w tym miejscu sprawiało wrażenie, że zasięg drzew wydawał się o wiele większy. Jakby ich szczyt znajdował się tuż przy niebie i jak gdyby pięły się jeszcze wyżej. Niesamowitą scenerię wypełniały nie tylko sosny i jodły. Razem z nim obudziły się też inne zwierzęta. Tuż obok niego harcowała parka królików, które nieświadome jego wielkiego głodu, beztrosko zajadały się twardą wyściółką. Próbował nawet jednego złapać z myślą o zatopieniu zębów w soczystym mięsie, jednak były dla niego za szybkie. Ze zdenerwowania uniósł kilka większych kamieni i zaczął je obrzucać. O dziwo, bez celownika trafił mniej ruchliwego w głowę i ogłuszył na pewien czas. Zerwał się za nim jak dziki i podniósł za spiczaste uszy. Musiał podjąć szybką decyzję – zabić go i przetrwać, czy wypuścić i umrzeć z czystym sumieniem. Od tego momentu zdał sobie sprawę, że albo on, albo nic. Skręcił niewinnemu zwierzęciu kark i w milczeniu zapakował do plecaka.
– Dobra, potrzebuje jak najszybciej go oprawić i przygotować mięso, zanim zwęszą mnie inni „myśliwi”. Cholera, przyda się też ognisko… Gdzie ja miałem zapałki… Ostatnie trzy… Jeszcze podpałka. O żesz, nie ma nigdzie zwalonych gałęzi. Muszę iść dalej…
Po przejściu na drugą stronę mostu wreszcie natrafił na trochę porozrzucanych gałęzi i kory, lecz zebranie ich w wystarczającej ilości zabrało mu prawie godzinę, a ssanie w żołądku tylko mu to utrudniało. Musiał też przy tym zwilżyć odrobinę usta, bo mogło się to dla niego skończyć totalnym odwodnieniem. Po wszystkim odgarnął śnieg i ułożył stosik drewna. Za pierwszym razem kilka minut chuchał i dmuchał prosto w palenisko, ale po kilku minutach po prostu zgasło. Zostały tylko dwie zapałki… Drugie podejście po 8 minutach walki zakończyło się sukcesem, ale też objawami hipotermii.
– Drzewo wypali się za jakieś 3-4 godziny, więc mam czas. Najpierw królik – zawiesił mięso nad paleniskiem i czekał, aż się zagotuje – a potem roztopię trochę śniegu do picia.
Po skonsumowaniu królika, który wydał mu się w tych okolicznościach kulinarnym przysmakiem, uzupełnił płyny i sprawdził stan swojego ubioru. Puchowa kurtka jako tako jeszcze się trzymała, gorzej jednak ze spodniami, przez które przebijało się zimne powietrze. Wyciągnął wtem podręczny zestaw do szycia, skrawek materiału i z chirurgiczną precyzją zacerował dziury. Po naprawieniu jednej rzeczy pojawiała się kolejna i nagle zobaczył wypalające się ognisko. Zostawił więc ekwipunek i rzucił się w poszukiwaniu drewna, cały czas oglądając się za unoszącym dymem, by się nie zgubić.
Miał wrażenie, że ktoś nad nim czuwa, bo wystarczyło zaledwie kilkadziesiąt metrów, by znaleźć kawałki idealnie przyciętego drzewa, jakby los zesłał mu drugą szansę. Szczęście było tu jednak bardzo przewrotne. Usłyszał ciche kroki. Zbliżały się do niego. Czuł na sobie nieskrępowane spojrzenia.
– To znowu one… – wymówił to przez zaciśnięte zęby, nerwowo walcząc z myślami.
Kilkanaście diabelsko żółtych oczu szukało okazji do posilenia się. Z przerażenia zaczął się szamotać po śniegu. Nie widział, ile drapieżników idzie w jego stronę. Kroki stawały się coraz pewniejsze. Zobaczył, jak zimne powietrze łamane jest przez gorące podmuchy, jak ciągle utrzymują się one w jednym miejscu, tworząc niewielkie kłęby unoszące się na wysokości pół metra nad leśnym poszyciem. Pomrukiwania zabijały ciszę. Po jego czole spływały kropelki potu. Był cały przesiąknięty strachem. Nogami wierzgał jak szalony. Zrozumiał, że to walka o jego życie. Instynktownie spojrzał się na oddalone ognisko. Dostrzegał nadzieję, niewielką szansę, że uda mu się wrócić. We mgle zalśniło kilkadziesiąt kłów, zaciśniętych w charakterystycznym dla agresji kształcie. Trzy wilcze pyski. Z przerażenia przegryzał język. Samiec alfa zawarczał i rzucił się do ataku. Widok szturmujących psów był wyniszczający. Wiedział, że zjedzą go żywcem, dlatego ani przez moment się nie poddawał.
Ogromna, szarobura bestia zatrzymała się tuż przy nim, na wyciągnięcie ręki. Zajrzała skrępowanemu mężczyźnie głęboko w oczy. Obudziła w nim tak silny strach, że momentalnie nie wiedział, co ma robić. Bestia nie dała mu zbyt wiele czasu, bowiem z rozdziawiona paszczą zaatakowała go, rozszarpując ubranie i raniąc poważnie tułów. Uderzał po jej głowie zaciśniętymi dłońmi, aż trafił w czuły punkt. Krwiożerczy potwór zaskomlał i uciekł w popłochu, lecz nadciągały nań jeszcze dwa wilki.
Tak szybko jak mógł, wstał na nogi i nie patrząc za siebie biegł z powrotem do ogniska. Coś mówiło mu, że nie podejdą za nim, choćby był dla nich ostatnim pożywieniem na ziemi. Był tak przejęty ucieczką, że nie zwracał uwagi na to, że poważnie krwawi. Wyciągnął ostatnią flarę, chcąc odgonić nieprzyjemne towarzystwo, ale tylko jeden zareagował.
– Już niedaleko, dam radę… jeszcze trochę – coraz głośniej dyszał w panice.
Opadał z braku sił i z powodu dużej utraty krwi, która gęsto znaczyła śnieg, zostawiając dla wilków idealny trop. Widział już jak przez czerwoną mgłę, zaś ujadanie wilków słyszał przez odgłosy ciężko bijącego serca. Każda kolejna sekunda przybliżała go do śmierci. Mimo głębokiej rany i wycieńczenia udało mu się dotrzeć do ognistego schronienia. I stało się tak, jak spodziewał. Na widok jarzących się płomieni wilki odpuściły, co jakiś czas zaglądając na dopalający się stos drewna.
Mężczyzna nie miał chwili do stracenia. Chwycił za bandaż i obwinął bruzdę na brzuchu, by zatamować krwotok. Odżegnał również zakażenie łykając antybiotyk w płynie. Co wydało mu się niezwykle dziwne, natychmiast poczuł ulgę… Jednak wisiała nad nim jeszcze klątwa przemęczenia, której mógł się pozbyć wyłącznie odsypiając wszystkie nieprzespane noce. Dołożył więc do ogniska resztę zebranego drewna i zasnął w towarzystwie strzelających gałęzi i śpiewu ptaków, które zastąpiły mu rozmowy z ludźmi i odgłosy z telewizora.