Szymon „Majster” Nocoń
– A kysz cholerni spojlerowcy i złodzieje argumentów – krzyknął Lech, który do kina dopchał się jako pierwszy, bo już w przeddzień premiery. Teraz jego kolej na podsumowanie.
Moje oglądanie Gwiezdnych Wojen co roku nakłada się z astronomiczną serią „asapów i dedlajnów”. Podobnie jak rok temu, do kina przybiegłem z językiem na brodzie, ale po nieprzespanej całej nocy. Bałem się, że będzie przysypianie jak poprzednio, tymczasem film podziałał na mnie niczym zastrzyk z jakichś opiatów. Nie dość, że cały seans przeżyłem z wybałuszonymi oczyma i w pełnym skupieniu, to potem z emocji nie mogłem zasnąć do 2 rano.
Pierwsze wrażenia po Ostatnim Jedi były euforyczne, a gdy zerkałem na wychodzących z sali kinowej, w euforii tej nie byłem osamotniony. Nie znaczy to jednak, że wszystko mi pasowało. Mark Hamill okazał się dla mnie jeszcze bardziej infantylnie irytujący niż w poprzednich częściach, a przesiąknięty do szpiku kości Grą o Tron, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Luke wygląda teraz trochę jak Peter Dinklage, czyli Tyrion Lannister. Zamiast więc skupiać się na jego pachnącym dłużyzną patetyzmie, sceny z Lukiem uderzały mnie pewną groteską. No może oprócz wzruszającej finałowej.
Zgoła inaczej sprawa wyglądała w przypadku Adama Drivera, który przy pierwszym podejściu nie był w stanie wymazać mi z głowy jego roli w serialu Dziewczyny. Tym razem, był już rzeczywiście Kylo Renem. I gdyby nie zepsuł wszystkiego sceną bez koszulki, pewnie bym nawet zaczął twierdzić, że nadaje się na postać negatywną. No może nie do końca negatywną, bo akurat w tej części przede wszystkim zagubioną. Fanatyk dziadka Vadera stale jest „gaszony”, jeśli nie przez inne postacie, w tym swoją matkę, to przez samego siebie – bo może jednak będę dobry?
Snoke póki co nie doczekał się historii swojego dojścia do władzy. Nie mamy też pojęcia skąd przywódca Najwyższego Porządku taką błyskawicą zebrał fundusze na budowę armii i abstrakcyjnie kosztownego projektu Gwiazdy Śmierci. Co więcej, jakimś cudem ani Vader, ani Luke nie wykryli tej potężnej, przesiąkniętej Mocą istoty… Tyle części, a ten incognito żyje sobie przez lata i nagle staje się najpotężniejszą siłą w galaktyce. Zanim czegokolwiek dowiedzieliśmy się, siup i typa nie ma. Jest jednak teoria, że to właśnie on jest autorem świętych ksiąg, o czym świadczyć mają figury w świątyni. Czy to prawda? Czas pokaże.
Równie zagadkowe okazały się niszczyciele Najwyższego Porządku. Dziwnym trafem wytwarzają wokół siebie olbrzymią grawitację, która pozwala na swobodne zrzucanie nań bomb. Co jeszcze dziwniejsze, są tak ślamazarne, że „wycieczkowy” krążownik Republiki absolutnie nie może być przez nie doścignięty i przez pół filmu trzeba go uparcie ostrzeliwać i za nim gonić. Ktoś chyba zapomniał, że w próżni paliwo do lotu jest zbędne (brak tarcia) i w wyścigu tym wygrywa ten statek, któremu można dłużej zwiększać szybkość. Krążownik Republiki „z pełnym bakiem” powinien więc błyskawicznie skrócić dystans. No ale czego tu się spodziewać po Najwyższym Porządku, skoro ten „zapomniał” uruchomić pola siłowe i dał się łatwo przeciąć w finalnej scenie. Skoro to było takie proste, dlaczego nadświetlna nie była uruchomiona na autopilocie tylko osobiście przez Wiceadmirał Holdo? Można było też ruszyć na niszczyciel z wykorzystaniem mniejszych statków, które jeden za drugim zestrzeliwał Nowy Porządek. Te ostatnie rzecz jasna zatrzymywały się z braku paliwa, bo prawa dynamiki w Gwiezdnych Wojnach są bardziej abstrakcyjne niż istnienie Mocy.
Choć na początku pisałem, że stale gapiłem się ekran, to jednak Leia lecąca przez próżnię zmusiła mnie do wywrócenia oczami. Po prostu brak mi słów. Warto natomiast zauważyć, że w tej części sagi nie ma już dominacji gówniarzy, lecz wokół głównych bohaterów krąży mnóstwo dojrzałych postaci. Najistotniejszym z gówniarzy jest oczywiście John Boyega w roli Finna. I to może nawet nie wiekiem, co swoją grą aktorską. Ale on zdaje się, że służy do tego by irytować. I tylko tym tłumaczę sobie tę z pozoru zupełnie przypadkową i zbędną kreację.
No i jest wreszcie cudowna Daisy Ridley jako Rey, która w tajemniczy sposób znalazła się na Sokole Millennium i doleciała nim do reszty Ruchu Oporu. Równie tajemniczo nagle zaczęła biegle posługiwać się mocą i mieczem, by bez jakiegokolwiek szkolenia utrzymać w powietrzu (z uśmiechem na twarzy) tony skał. Anakinowi na takie cuda trzeba było trzech filmów. Gdy już przy przesadnie potężnej Rey jesteśmy, to warto zauważyć, że „zajumała” święte księgi, a Yoda zrobił sobie radosne jaja z Luke’a zapalając drzewo. Wszyscy w sieci narzekają na Yodę, którego tradycyjnie zagrała lalka, dla mnie jednak był bardziej wyrazisty od niejednej postaci z dłuższym czasem na wizji.
No dobrze powiecie, podobało się, a jednak sam hejt wyżej? To kwestia podejścia. Trudno jest wymagać od filmu przepełnionego magią przesadnego realizmu. To cudowna baśń, w której nie przeszkadzają dźwięki w próżni i często przerysowane do granic postacie. Oglądający ponarzekają sobie jak zawsze, a potem w kolejnej części czy jakimś spin-offie dowiedzą się o co chodziło z zagadkowymi elementami fabuły. To wreszcie film, który przywołuje cudowne wspomnienia – Ostatni Jedi był kolejną podróżą sentymentalną i spotkaniem z ekranowymi przyjaciółmi. Na koniec zostawił w serduchu niepokój, bo jak to, cała rebelia zmieściła się na kompaktowym Sokole Millennium? Nowy początek Sojuszu dla przywrócenia Republiki, będzie bardzo trudnym początkiem, a już za dwa lata obejrzymy wyjątkowo niesprawiedliwe starcie dobra ze złem.
Lech „LuiN” Okoń