Riders Republic jest jak Dr Jekyll i Mr Hyde. Z jednej strony wciąga i daje mnóstwo radości, z drugiej – powoduje, że co chwilę ma się ochotę wyrzucić konsolę przez okno. Nie bardzo wiadomo dla kogo powstała.
Fani sportów ekstremalnych czekali na grę dla siebie właściwie od czasów wydanego na PS4 Steep – czyli od 5 lat. Po drodze był jeszcze co prawda remaster Tony Hawk’s Pro Skater, ale to trochę inna kategoria gier – no i remaster. Dlatego pierwsze zapowiedzi i trailery Riders Republic wywołały u wszystkich bicie serca niczym przy wykonywaniu front-flipa. Tylko czy finalnie gra okazała się warta takich emocji?
Riders Republic – raj dla szaleńców?
Riders Republic to miejsce stworzone przez weterana sportów ekstremalnych, Bretta Nale, który po zdobyciu wszystkiego co było do zdobycia, założył w jednym z amerykańskich parków narodowych zakątek, w którym entuzjaści walki z grawitacją mogą się wyżyć – a sam zajął się tam smażeniem hamburgerów. Pomińmy milczeniem ten drobny brak logiki w postaci wybudowania czegokolwiek w środku parku narodowego – to sporty ekstremalne, tu nic nie musi być takie, jakim się wydaje.
Riders Republic od pierwszych chwil strasznie przypominała mi… Forzę Horizon, tyle, że na rowerach i innych “narzędziach” ekstremalnego szaleństwa. Gracz tworzy swoją postać, z którą zaczyna przygodę od centralnego HUBa Republiki. Można tu m.in. poćwiczyć triki, stworzyć własną zawartość do gry, wybrać sponsorów, którzy pomogą nam w karierze, albo umówić się na starcie z innymi graczami. Poza HUBem jest gigantyczny, otwarty świat, pełen innych zawodników. I to właśnie ten świat oraz obecność setek, jeśli nie tysięcy innych graczy obok nas, tak bardzo przypomina przemierzanie lokacji w FH. Oprócz nich, na mapie mamy milion innych znaczników, jak na open world przystało. Są to specjalne lokacje “atrakcji turystycznych”, lub na przykład punkty, gdzie możemy wykonywać specjalne, wyjątkowo niebezpieczne triki.
A propos trików – możemy je wykonywać na dwa sposoby. W trybie wyścigowym wszystko sprowadza się do wciśnięcia i puszczenia A, B, X lub Y w odpowiednim momencie, przy ustawionej na sztywno kamerze. Jak sama nazwa wskazuje – to tryb najlepszy dla eventów wyścigowych, gdzie triki są tylko dodatkiem. Jest też tryb typowo pod sztuczki, gdzie za kontrolę odpowiedzialny jest prawy analog, a lewym możemy zmieniać kąt położenia kamery. Ten drugi zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu, bo sprawia wrażenie jakbyśmy mieli o wiele większą kontrolę nad postacią. Na szczęście, możemy się między nimi przełączać w dowolnym momencie.
Czy jest tu co robić?
Podobnie jak w Forzy mamy różne rodzaje wyścigów, tak Riders Republic oferuje różne typy sportów. Szaleństwa rowerowe, sporty zimowe na nartach i desce, lot z przyczepionymi do ramion silnikami odrzutowymi, albo za pomocą specjalnego wing-suita – dla każdego coś miłego. Jedne są bardziej nastawione na robienie trików, w innych trzeba po prostu dotrzeć do mety jako pierwszy. Z początku mamy dostęp jedynie do rowerów, ale bardzo szybko odblokowujemy kolejne dyscypliny. Wszystko bazuje oczywiście na systemie poziomu postaci – kolejne ukończone rywalizacje to rosnący level, za który otrzymujemy narzędzia (rowery, narty, wiązania, itp.) oraz gwiazdki, które odblokowują kolejne wyzwania. Tylko od nas zależy w jakiej kolejności będziemy brać udział w kolejnych zawodach – jeśli chcemy, możemy iść szlakiem jednego sportu, albo przeskakiwać z dyscypliny na dyscyplinę. Gra oferuje również podział na eventy mniejszej i większej rangi oraz tzw. wydarzenia bossów, sponsorowane przez największe firmy na świecie, na przykład Red Bull. Są też atrakcje łączące ze sobą kilka dyscyplin, gdzie niemalże dosłownie “w biegu” przełączamy się pomiędzy kolejnymi typami.
Założenia brzmią świetnie, a zapożyczenie pewnych elementów z jednej z najlepszych gier samochodowych to przepis na sukces, prawda? Z początku gra się świetnie, gra urzeka wykonaniem i poziomem detali, mapa zasypuje gracza mnóstwem aktywności, a poczucie prędkości w trakcie rywalizacji zrywa kask z głowy… dopóki nie zaczniemy zwracać uwagi na pewne szczegóły. Od premiery minęło już kilka dni, a Riders Republic dalej trapią problemy – gra potrafi się zawiesić bez powodu na ekranie ładowania wyścigu, postaci graczy przenikają przez niektóre elementy otoczenia albo czasem nie pojawiają się napisy dla wypowiedzi NPCów. Grę możemy obserwować z pierwszej lub trzeciej osoby, w tym drugim przypadku, kiedy poruszamy się pieszo – animacja naszej postaci jest strasznie drewniana. Same wyścigi natomiast sprawiają wrażenie aż za bardzo arcade’owych. Rozumiem, że nie ma co doszukiwać się specjalnych pokładów realizmu w trakcie zjazdu z niemal pionowej ściany, skoku na 50 metrów i lądowaniu na skałach, ale jeśli w międzyczasie przejeżdżamy przez rywali jak przez duchy, albo odbijamy się od nich jak piłeczka we flipperze – to chyba coś jest nie tak. To wszystko jest tu wręcz zbyt szalone – grasz, nawet całkiem nieźle się bawisz, ale gdzieś z tyłu głowy masz to dziwne uczucie, które nie pozwala Ci się w pełni zatopić w rozgrywce.
Jeszcze jeden wyścig? Nie tym razem
Wspomniałem o ilości zadań pobocznych oraz prawdopodobieństwie przytłoczenia nimi gracza. Owszem, zadań jest mnóstwo, tylko o ile w FH też mamy mapę usianą znacznikami, to jednak mocno się one od siebie różnią, a niektóre wprowadzają trochę elementów fabularnych. Tutaj niczego takiego nie ma, a jedyna różnica między kolejnymi zadaniami to albo dyscyplina, albo rodzaj rywalizacji (na czas, punkty lub miejsce na mecie). To powodowało w moim przypadku, że szybko traciłem zainteresowanie kolejnymi wyścigami i jak tylko pojawiał się event wyższej rangi to brałem w nim udział, ignorując pozostawione z tyłu mniejsze wydarzenia. W FH ciągle mamy uczucie „jeszcze jednego wyścigu”, „jeszcze jednego poziomu”, „jeszcze jednej aktywności” – słowem ciągły niedosyt gry, który powodował, że sesje kończyłem o 3 w nocy. Tutaj gra nie umiała we mnie wymusić czegoś takiego.
A jeszcze bardziej przeszkadza wszechobecna “ziomalskość” gry, która wygląda jak Steve Buscemi z deskorolką na plecach, na kultowym gifie “How do You do, fellow kids?”. Każde najechanie kursorem na jakieś większe wydarzenie w widoku mapy, albo podjechanie do znacznika, powoduje odpalenie się dialogu, z którego wylewa się bycie cool i jazzy na siłę. Podobnie jest z niektórymi cutscenkami, szczególnie na początku, kiedy jesteśmy oprowadzani po Riders Republic. Tyle, że cutscenkę widzimy raz, a dialog o danym evencie słyszymy co chwilę. Nie jest to pierwszy przypadek, gdzie dialogi w grze zostały napisane tak, że zęby bolą od cringe’u, ale jeden z bardziej rzucających się w oczy. Nie wiem z myślą o kim jest tworzona taka narracja w grze, ale wątpię, by znalazło się wiele osób, dla których nie będzie ona brzmiała do bólu sztucznie.
Podobnie jest z soundtrackiem, który z jednej strony jest strasznie ograniczony, bo utwory powtarzają się co kilkanaście minut, a z drugiej wśród nich zdarzają się takie potworki jak “Gangstas Paradise” w akustycznym coverze, granym na ukulele… Po prostu potworna abominacja klasyka. Albo wałkowane do bólu kawałki, pochodzące między innymi z jednej z płyt kapeli Offspring, który to album pojawił się na rynku jakieś 20 lat temu – jej fani może nadal interesują się sportami ekstremalnymi, ale już dawno wyrośli z proponowanej przez grę stylistyki. O ile jednak muzykę można po prostu wyłączyć i odpalić własną, o tyle dialogów nie da się już tak łatwo pozbyć, niestety. Soundtrack to kolejny dowód na rozkrok w jakim stoi gra – z jednej strony chciałaby uderzać w nuty bliskie dzisiejszym 40-latkom, z drugiej celuje w nastolatków, tylko wychodzi jej to sztucznie.
Oczywiście Riders Republic wciąż zawiera wiele elementów, które sprawiają, że warto się z nią zapoznać. Mimo błędów i dziwnego wykrywania kolizji, rywalizacja wciąga i wywołuje ciągłą chęć szlifowania wyników, w pogoni za lepszym czasem, wynikiem punktowym lub większą liczbą gwiazdek. Dawno żadna gra nie motywowała mnie tak bardzo do powtarzania tego samego wyzwania, w pogoni za perfekcyjnym “runem”. Jako ewidentny plus również należy zaliczyć oprawę graficzną, która w ogrywanej przeze mnie wersji na XSX prezentuje się doskonale, a jednocześnie niesamowicie płynnie. Nawet w ujęciach, gdzie widzimy spory obszar mapy, gra nie zwalnia ani na moment, przez co nie psuje nam uczucia prędkości i jazdy “na krawędzi”. Mapa jest olbrzymia, a ponieważ rzecz dzieje się na terenie kilku sklejonych ze sobą parków narodowych, obfituje w roślinność i zieloność. Ewidentnie widać tutaj wykorzystanie tego samego silnika co w przypadku serii Far Cry, więc ten element gry po prostu urzeka.
Czy warto sięgnąć po Riders Republic?
Czy w Riders Republic warto zagrać? Tak, szczególnie, jeśli jesteście spragnieni gier typu Steep. Czy dało się do tematu podejść lepiej? Zdecydowanie tak – wystarczyło, żeby gra miała nieco więcej “dorosłego” klimatu, no i w obecnym stanie jest zdecydowanie zbyt zabugowana i niestabilna. Cóż, może w sequelu się uda. I proszę, żadnych więcej eksperymentów z ukulele.
Ocena: 6/10