Lech „LuiN” Okoń
… w tym momencie do komputera dopycha się Emill, który po ostatnim weekendzie, spędzonym w kinie na seansie najnowszych Gwiezdnych Wojen, uparł się, że też musi dodać swoje trzy grosze…
Jako, że poprzednia część Gwiezdnej Sagi podobała mi się o wiele bardziej niż trzy prequele, z niecierpliwością czekałem na kolejny epizod – a ujawniane przez autorów trailery tylko podsycały ciekawość, wraz z poruszonymi wtedy wątkami. I po seansie mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że nie zawiodłem się, a Ep. VIII to moim zdaniem piąta w kolejności – ale z naprawdę niewielką stratą do czołówki – część SW. Piąta, bo podium bezsprzecznie zajmuje oryginalna trylogia, a na czwartym miejscu znajduje się VII. Co prawda wiele osób oskarżało tamtą część o bycie odgrzewanym kotletem, a ja sam co chwilę miałem uczucie deja vu, ale było to całkiem przyjemne uczucie – tak jakbyście nagle znaleźli się w znanym otoczeniu.
W „Ostatnim Jedi” takich nawiązań jest mniej, a cała historia zaczyna skręcać na zupełnie nowe tory. Starzy bohaterowie albo giną (vide: Luke), albo po prostu pewnie znikną w jakiś inny, naturalny sposób. Bo „Ostatni Jedi” to próba rozpoczęcia nowej Sagi, z nowymi bohaterami i dla zupełnie nowej widowni. Próba jak dla mnie całkiem udana, w której postacie Kylo Rena i Rey „dojrzewają” (szczególnie w przypadku tego pierwszego, który sam w sobie jest uosobieniem zerwania ze starą historią) i coraz ciekawiej wygląda tworząca się między nimi relacja. Nie sposób nabrać ciekawości jak ten temat zostanie pociągnięty dalej. Oby tylko nie skończyło się jak w przypadku Snoke’a, o czym wspomniał już wcześniej SoSlowGamer. Poza tym o piątej pozycji zdecydowało kilka bardzo głupich scen, których w VII nie było, albo nie rzucały się aż tak w oczy. Po pierwsze scena bombardowania okrętu Pierwszego Porządku z początku filmu. Ja wiem, że to Gwiezdne Wojny i nie należy tutaj doszukiwać się specjalnej logiki pewnych scen, ale ZRZUCANIE bomb na obiekt w kosmosie, gdzie NIE MA grawitacji, jest dość… dziwne? No chyba, że Pancernik Pierwszego Porządku wytworzył własne pole grawitacyjne. Kolejna bezsensowna scena to samobójczy atak viceadmirał Holdo na niszczyciel Supremacy… skoro pokonanie nawet największych statków we flocie Pierwszego Porządku / Imperium było tak proste, dlaczego ktoś wpadł na to dopiero w ósmej części? Po co były te wszystkie kombinacje z Gwiazdami Śmierci, skoro wystarczyło poświęcić jednego pilota, odpalić nadświetlną i wziuuuumm…. po temacie?
Ale, o ile tamte sceny zaczynają uwierać niczym miecz Kylo Rena w brzuchu Hana Solo dopiero po głębszej analizie, o tyle w filmie pojawiła się jedna scena, po której uczucie zdumienia i zażenowania pojawia się od razu. Mówię tutaj o „kosmicznym locie” Lei, w którym wyglądała tam jak połączenie Supermana i disneyowskiej księżniczki, niesionej przez wróbelki. No na litość, ja rozumiem, że Moc jest w niej silna i takie tam, ale skoro jej ciała nie rozerwała nawet kosmiczna próżnia, a ona sama po chwili przebudziła się i „podleciała” do statku Rebelii, to to znaczy, że każdy władający Mocą powinien być praktycznie nieśmiertelny. Przyznam, że w tym momencie w moim mózgu nastąpiło przeciążenie, a siła ewentualnego facepalma urwałaby mi głowę. I na koniec cały „etap” z Miasta-Kasyna – kompletnie ta wstawka nie pasowała mi klimatem go Gwiezdnych Wojen, a bardziej chociażby do filmów z Indianą Jonesem. Podsumowując, z kina ostatecznie wyszedłem usatysfakcjonowany, ale kilka momentów wywołało zażenowanie i sprawiło, że ocena końcowa zjechała w dół – 6,5/10.
Zbigniew „Emill” Pławecki