Pierwsza część filmu Avatar, obejrzana w 3D w kinie dosłownie wbiła mnie w fotel. Świat wykreowany przez Jamesa Camerona zaskakiwał wielkością oraz pięknem wirtualnej flory i fauny. Po ponad trzynastu latach miałem okazję na większą interakcję z tym księżycem, a to wszystko dzięki Avatar: Frontiers of Pandora.
Ekipa studia Massive Entertainment, która odpowiedzialna jest na Avatar: Frontiers of Pandora miała trudny orzech do zgryzienia. Dwa filmy Camerona przyzwyczaiły widzów oraz graczy do pewnego standardu. Pandora to miejsce pełne barw, ogromnych dziwacznych zwierząt oraz roślin, którym wydaje mi się bliżej jednak do zwierząt przypominających koralowce. To sprawiło, że poprzeczka była podniesiona bardzo wysoko. Kolejna sprawa to działanie pod skrzydłami Ubisoftu, czyli wydawcy, który na swoim koncie ma serie takie jak Assassin’s Creed czy Far Cry. Deweloperzy musieli wpasować się w to wszystko i według mnie udało im się bardzo dobrze.
Avatar: Frontiers of Pandora nie jest czymś zupełnie nowym i zaskakującym. To w zasadzie coś znanego, co lubią gracze, osadzonego w świecie znanym z ekranów kin. Już po pierwszych trailerach zapowiadających Frontiers of Pandora na myśl przychodziła seria Far Cry. I wygląda na to, że całkiem słusznie. Twórcy wykorzystali pewne schematy i mechaniki z Far Cry. Fani serii z pewnością rozpoznają tu podobieństwo zadań pobocznych, tworzenia broni i ubrań, polowania etc. W zasadzie gra mogłaby się nazywać jakoś na wzór „Far Cry: Primal Pandora Tomorrow”. Z drugiej strony ciężko wyzbyć się skojarzeń z Crysisem, wszystko przez ogrom dżungli oraz technologię na jaką natrafimy po drodze i zgrabne połączenie jednego z drugim.
A mówiąc o połączeniu natury z technologią – do dyspozycji dostajemy zarówno broń nowoczesną, taką jak karabiny czy granaty, jak i bardziej tradycyjną – łuki czy dzidy. Ciężko nie znaleźć podobieństw do serii Far Cry, zwłaszcza jeżeli spędzicie trochę czasu na Pandorze. Mapę przemierzamy głównie przeskakując pomiędzy kolejnymi drzewami i kłączami, co w praktyce jest bardzo przyjemne i często wolałem wybrać pieszą wycieczkę z ominięciem trybu szybkiej podróży.
Aż szkoda byłoby omijać widoki jakie na nas czekają podczas gry. Można powiedzieć, że głównym bohaterem tej gry jest właśnie Pandora, a wszystko inne jest zaledwie dodatkiem. Cała natura jest tutaj jednym wielkim organizmem i przechadzając się po mapie widać, że ten świat żyje i reaguje na nasze poczynania. Cześć roślin chowa się, gdy przechodzimy obok inne się otwierają, jeszcze inne wybuchają zadając nam obrażenia. Gdy do tego dodamy jeszcze owady oraz różnej wielkości zwierzęta to mamy obraz tętniącej życiem krainy. A to jeszcze nie koniec, bo mamy zarówno zmienną pogodę jak i pory dnia, które wpływają na wygląd otoczenia. Co więcej, nie jesteśmy skazani na monotonne widoki i dżunglę. W czasie gry trafimy również na wzgórza, równiny, latające wyspy oraz inne biomy z charakterystyczną dla siebie roślinnością. W to wszystko wplecione zostały konstrukcje stworzone przez człowieka i wyniszczone przez jego ekspansję tereny.
No dobra, ale o czym w zasadzie ta gra opowiada? Gracz wciela się w młodego Na’vi czyli rdzennego mieszkańca Pandory, przypominającego nieco przerośniętą wersję smerfa. Jest on jednym z nielicznych przedstawicieli klanu Sarentu, któremu udało się przetrwać eksperyment wykształcenia dzieci Na’vi przez ludzi w charakterze ambasadorów, których zadaniem byłoby zjednoczenie ludzi i Na’vi. Chociaż bardziej, chodziło o zamydlenie oczu tubylcom, aby ludzie mieli możliwość eksploatowania zasobów naturalnych Pandory. W czasie naszej nauki dochodzi do wydarzeń jakie miały miejsce w filmie, a nam ledwo udaje się ujść z życiem. W wyniku zbiegu wydarzeń trafiamy do komory kriogenicznej i budzimy się piętnaście lat później.
Teraz naszym zadaniem będzie zjednoczenie różnych klanów Na’vi i uformowanie ruchu oporu, który stawi czoło najeźdźcy. Czyli mamy tu tradycyjną wojnę dobra ze złem. Trzeba jednak przyznać, że rola ludzi z ZPZ jest dobrze napisana i zdecydowanie wzbudzają niechęć do siebie, przez co gracz jeszcze bardziej może utożsamić się z mieszkańcami Pandory i problemami ich nękającymi. Sama fabuła nie jest zatem niczym nowym czy odkrywczym. Zdecydowanie największą robotę robi sam świat gry. Największą przyjemność czerpie się właśnie z biegania oraz latania po tym kolorowym świecie. Ogromna mapa została stworzona z rozmachem oraz dokładnie przemyślana. Przemieszczanie się po niej jest przyjemne i dodatkowo pozwala nam przekonać się, że wszystkie stworzenia zamieszkujące Pandorę połączone są ze sobą w odwiecznym cyklu życia, Simba… Największe wrażenie otoczenie, podobnie zresztą jak w filmie, robi nocą. Zielona za dnia dżungla, w nocy zmienia się we fluorescencyjny klub nocny.
Podsumowanie i ocena
Bardzo rzadko zdarza się, że mam problemy z ocenieniem jakiejś gry. Avatar: Frontiers of Pandora pod względem wizualnym jest świetny i przyciąga na długie godziny. Pod względem fabuły czy mechaniki to prawie kolejny Far Cry z nałożonymi skórkami Na’vi. W zasadzie niewiele stoi na przeszkodzie, pewnie poza samym Cameronem, żeby gra została wydana jako Far Cry: Avatar. Chociaż w tym przypadku były to Far Cry lepiej dopracowany i ładniejszy.
Ostatecznie jednak jest to zupełnie odrębne IP, pomimo tego, że garściami czerpie ze znanych i sprawdzonych mechanik. Nie będzie nadużyciem, jeżeli grę zarekomenduję zarówno fanom kinowego Avatara jak i fanom serii Far Cry. Pierwsi będą mogli przekonać się jak to jest wcielić się w jednego z mieszkańców Pandory i na własną rękę zwiedzać tą przepiękną krainę. Drudzy będą mogli rozegrać zupełnie nową przygodę w znanym sobie stylu i nieznanym otoczeniu. Jedni i drudzy powinni znaleźć tu coś dla siebie i przekonać się, że kilkanaście godzin spędzonych na Pandorze to nie była stara czasu ani pieniędzy.
Ocena 8/10
Zalety
|
Wady
|